Raz, dwa, pięć, siedem, dwanaście, osiemnaście, dwadzieścia jeden. Liczę jeszcze raz. Trzy, cztery, dziewięć, czternaście, Bonek, Salomka, szesnaście, Black, Drzazga, Zając, Grey. Kiedy Was się tyle uzbierało chłopaki? Oczy mnie nie mylą, mój choć humanistyczny umysł też raczej nie. Jest Was już dwadzieścia jeden. No cóż. Chciałaś, to masz. Około godziny zajmuje mi poranne ogarnianie psów. Ale nie spieszę się szczególnie zwłaszcza gdy nowe mordy tulą się i wiją, a słońce przyjemnie grzeje w piegowatą twarz. Co ja bym dała, by czuć się wreszcie spokojnie i chłonąć pełną piersią ten darowany czas. To nic. To minie, to wreszcie minie, niepokój w końcu zgubi się za pierwszym lepszym pagórkiem, a na jego miejsce wskoczy jak zając zza miedzy beztroska, ukojenie, upragniony ład. Kailan chyba odgaduje moje myśli, bo oczy jej szklą się w promieniach, a pyszczek wyraża więcej niż grad słów. Już dobrze, daję im obwąchać moje świeżo ścięte włosy, które ścinam ostatnio często, by barkom było lżej. Opanować osiemnaście zaprzęgowych psów w okresie, kiedy biegamy już co drugi, trzeci dzień to nie lada wyzwanie szczególnie dla mojego zszarpanego poczucia pewności siebie i sylwetki ostrewki. Ale co tam, to przecież mój żywioł, niech mnie pochłonie bez reszty mówię do Kamyka, który namolnie wciska łeb między kolana. Z całej siły przytulam tego olbrzyma owijając drżące ramiona wokół kłębu psa. Im dłużej go tak trzymam, tym on mocniej wierzga szczęśliwy, czuję jego bicie serca, jego spokój, mój lęk. Okej łobuzy, bierzemy się do roboty, czas chociaż skopać ogródek zanim wiosna zaskoczy nas na dobre. Część piesków ląduje w kojcach, reszta, co pewniejsza swoich dobrych manier, zostaje na wybiegu. Na wszelki wypadek i tak co chwilę doglądam towarzystwo czy z nudów nie dokopało się do Chin. Tymczasem chińska herbatka parzy się na ganku i uwalnia aromatyczną woń. Ptaszki ćwiczą wokalizy, pączki prezentują łebki, trawka stroszy źdźbła choć to marzec, nie maj. Dejzi wyleguje się na ganku i w grządkach niby senna, ale z uszami w sztorc. Akitka zwinięta w kłębuszek w gniazdku dla niemowlaków Sleepee w pół czuwa, w pół śpi. Rozczula mnie widok suczki wcielającej się bezwiednie w rolę dziecka.
Łapię się na instynkcie, któremu nie mam za złe, że czasami buzuje, paruje i przelewa się na psa. Herbata, choć ostygła, to dodaje otuchy i dotrzymuje towarzystwa. Czasem lepsza taka niż ktoś, kto Cię prześwietli, kto Cię zna.
Chwytam motykę i ruszam w swoje małe pole zryte kretowiskami i tunelami nornic. Tu będzie wybieg dla psów na biegunach. Słupki graniczne pomagają mi wyobrazić sobie rozbiegane stado. Zawieszam wzrok na sąsiednich wzgórzach w kolorze beż i biorę łyk świeżego powietrza. Napojona, zapatrzona, ciągle prawie szczęśliwa uderzam w zmrożoną ziemię co sił. Staram się nie dumać nad tym co trudne i bolesne, ale myśli i tak przedzierają się przez tunele umysłu jak nornice w korytarzach z traw. Czasami nic nie pomaga na gonitwę słów i obrazów, nawet najcięższa praca, łzy potu, psie pieszczoty, obolały krzyż. Dopiero myśl o premierze ściąga mnie na dobry tor. A to ci dopiero heca, mówię sobie, zobaczyć się na wielkim ekranie, w łunie reflektorów wystąpić, zrzucić gumiaczki na rzecz szpilek, policzki w barwach róż. Panicznie boję się publicznych wystąpień, niby obyta, wyrobiona, doświadczona, a jednak pewniej się czuję kiedy dres i sierść. Im dłużej mieszkam na wsi, tym trudniej mi zawitać na nowo do świata, który kiedyś był jak bułka z masłem, pestka, nic. Rzucam motykę i biegnę do szafy w pogoni za pomysłem na kreację. Yhym w tym nawet nawet, to zbyt chic, za bardzo glamour, a może coś boho, hippie albo w stylu athleisure? E, jak na psiarę – wieśniaczkę nie jest ze mną tak źle. W garderobie co prawda większość zeszłorocznych przecen, ale kto by się tym przejmował, mała czarna zawsze może zrobić wielkie wow.
Nie mogę ujawnić, o co to całe zamieszanie z kreacją, premierą i co wydarzy się na dniach. Poza tym to dopiero jutro, a dziś w dłoniach motyka, dziś psie oczy proszą o uwagę, dziś jest pewne, jutro nie.